środa, 24 czerwca 2015

Rozdział 17

- NIE, SHERLOCK! – krzyknął Mycroft do słuchawki – Nie załatwię ci od tak obywatelstwa Stanów Zjednoczonych! Czyś ty zmysły postradał?
- Podaj co najmniej trzy powody, dla których nie miałbyś tego zrobić. – odparł ze stoickim spokojem Sherlock.
- Po pierwsze: nie jest ci ono potrzebne, po drugie: nie ma naglącej potrzeby byś tam pojechał, a po trzecie… BO NIE! – wyjaśnił Mycroft.
- Owszem, nie potrzebuję obywatelstwa by tam pojechać, jednak znacznie ułatwi mi ono pracę. Potrzeba jest bardzo nagląca, otóż nasz kochany M., wybrał sobie miejsce pobytu w USA – kraju, o którego załatwienie obywatelstwa proszę. Twój ostatni argument jest spowodowany brakiem miłości do rodzeństwa i ogólną obojętnością, więc jego pod uwagę nie biorę. Ogólnie rzecz biorąc twoje argumenty są bezpodstawne, więc liczę na to, że spełnisz moją prośbę. Inaczej kilka bardzo ciekawych informacji z twojego życia prywatnego, obiegnie twoich współpracowników – zakończył triumfalnie Sherlock.
- Ja… - zaniemówił starszy brat.
- No właśnie ty załatwisz mi obywatelstwo. A dokładniej nam, bo Madie też leci.
- Zobaczę co da się zrobić. – odparł zduszonym głosem Mycroft.
- Wiedziałem, że się zrozumiemy. – uśmiechnął się do siebie Sherlock – A tak przy okazji – smacznego! Czekoladowy tort czy… - nie dokończył, ponieważ Mycroft trzasnął słuchawką.
Sherlock odłożył telefon.
- Masz punkty za ten tekst o torcie, ale czy nie łatwiej było powiedzieć ‘’ zrób tak bo ja tak chcę’’? – zapytała Madie, nie przerywając czytania książki.
- Nie do każdego trafiają takie argumenty, dlatego należy zagadać ich własnymi, choćby bezpodstawnymi, żeby mieli poczucie, że przegrali. – pouczył ją brat.
- Hm, nieźle, ale ja i tak wolę moją metodę zwaną: ‘’bo tak’’ – podsumowała Madie.
- Nie każdy jest małą słodką dziewczynką, której wszyscy ulegają – powiedział złośliwie detektyw przez co dostał w twarz poduszką.
- Jeśli mała słodka dziewczynka chce, to może nieźle przywalić swojemu bratu.– odpowiedziała równie złośliwie Madie.
- A brat nie zawaha się jej oddać. – odparł.
- Ale… jestem małą słodką dziewczynką… nie uderzysz, małej słodkiej dziewczynki – odpowiedziała Madie, robiąc słodkie oczy.
- Mamy równouprawnienie. – stwierdził z powagą Sherlock.

                Uwielbiał przekomarzać się ze swoją siostrą. A w szczególności kiedy wygrywał, co zdarzało się dość często. Choć naokoło wszystkim rozpowiadał, jak nic nie wartym pasożytem jest ona, to i tak najbardziej ją doceniał z rodziny. Rodzice – starej daty, nie rozumiejący problemów dzisiejszego świata, choć inteligentni, nie potrafili tego wykorzystać. Mycroft – porwany w wir administracyjnej pracy, snob i egoista, próbujący bezskutecznie schudnąć – co Sherlock uważał za żałosne. Madie była inteligentna, miała dobrą intuicję, swoje spojrzenie na świat oraz młodzieńczy upór, czyli coś co Sherlock bardzo cenił. Owszem miewał chwile kiedy miał ochotę udusić ją gołymi rękami, ale przyzwyczaił się już do tego, że takie stworzonko pałęta mu się pod nogami. Dobrze pamiętał, jak to było kiedy mama powiedziała mu, że będzie miał siostrę lub brata…

                Ciekawe czy mama zezłości się, jeśli się dowie, że robię sekcję zwłok kota sąsiadów? W sumie dlaczego miałaby to robić? Robię to w imię nauki… zanotować, koty nie mają trzech żołądków jak opowiadał Mycroft – myślał Sherlock krojąc kota na stole w kuchni.                                                                                                                             Sherlock był bardzo nietypowym nastolatkiem. Nie liczył się dla niego sport, dziewczyny czy też imprezy. Całe dnie poświęcał na eksperymenty i naukę, przez co nie uczestniczył w życiu towarzyskim.                                                                                                       Właśnie miał się wziąć za otworzenie głowy kota, kiedy weszła mama. Spojrzała tylko na kota, westchnęła i usiadła na krześle. Sherlock spojrzał na nią ze zdziwieniem. Takie zjawisko zdarza się niezbyt często. Zwykle matka krzyczy na niego, każe posprzątać i zacząć być normalnym nastolatkiem. Teraz tylko usiadła niewzruszona. Sherlock zdawał sobie sprawę, że nie zwiastuje to nic dobrego. Miała minę, która mówiła, że ma coś niezwykle ważnego do powiedzenia, coś co będzie miało wielki wpływa na jej życie, oraz w przyszłości - na życie Sherlocka.
- Usiądź – rozkazała.
Sherlock szybko posprzątał i spełnił polecenie.
- Mam do powiedzenia coś bardzo ważnego, coś co zmieni nasze życie rodzinne… - zaczęła.
- Rozwodzicie się? – przerwał jej chłopiec.
- Co, nie! Skąd ci to przyszło do głowy? Albo nie, nie chcę wiedzieć. - powiedziała szybko, widząc, że Sherlock zbiera się do wyjaśnień – Otóż nasza rodzina powiększy się o jeszcze jednego członka – wyjaśniła.
- Adoptujecie psa? -  zapytał naiwnie Sherlock.
- Oby następne było bardziej domyślne… - wzniosła oczy ku niebu pani Holmes – Będziesz miała brata lub siostrę! – wyjaśniła prosto, czekając nie jego reakcję. – Nie cieszysz się?
Jak mam się cieszyć? Jak, do cholery!? Kolejny bachor pokroju Mycrofta w tym domu? NIE, DZIĘKUJĘ! Dzieci są okropne. To pewnie będzie tylko płakać, płakać, płakać, a w chwilach przerwy płakać.Jjak tu się czegokolwiek nauczyć? Jak tu prowadzić śledztwa? Będzie przeszkadzać we wszystkim. Żadnych dzieci w tym domu! Chociaż…
- Tak, bardzo się cieszę – odparł z udawanym uśmiechem Sherlock. Miał jeszcze tę odrobinę taktu, żeby nie zranić mamy.

Z zadumy wyrwał go głos siostry.

- Jestem za leniwa by być feministką – odparła po dłuższej chwili dziewczyna.
- Dopiero teraz to wymyśliłaś? Ja już zdążyłem w myślach, zabić połowę osób z mojej listy. W tym ciebie. – odparł Sherlock patrząc w okno.
- Coś słaby w tym jesteś, ciągle żyję – zripostowała Madie.
- Już niedługo… - powiedział cicho Sherlock.
- Mówiłeś coś? Bo nie dosłyszałam.
- Mówię, że Owen przyszedł – oznajmił, widząc chłopca z okna.
- Olivier – poprawiła go dziewczyna – już wiem dlaczego to tak wkurza Lestrada.
- Nie pamiętam imion mało znaczących bohaterów tej historii, zwanej życiem – powiedział filozoficznie Sherlock.
Madie tylko westchnęła i poszła otworzyć drzwi Olivierowi.

Od czasu kiedy Sherlock się obudził – czyli dokładniej od dwóch dni – planowali co zrobią w Nowym Jorku. Od tego gdzie będą mieszkać, do tego, co zrobią z Moriartim. Owszem nie mieli żadnej pewności, czy to nie jest pułapka, ale Sherlock chwytał się każdego tropu. A kartka z adresem była ich  jednym tropem. Snuli różne teorie, jednak tak czy inaczej najprostszym sposobem było sprawdzenie tego adresu osobiście. Oddać sprawę policji nie mogli – Sherlock uważał ich za nic nie wartych idiotów, którzy i tak zbadają miejsce niedokładnie. A Sherlock potrzebował szczegółowego opisu miejsca, który może opisać tylko on sam.                                                                                              Pomagał im także Olivier. Choć nie musiał, to przychodził. Chcąc, nie chcąc, bardzo polubił atmosferę panującą wokół Holmesów, a te wszystkie zagadki i sprawy intrygowały go. Zasmakował nowego życia, z którego nie chciał rezygnować. Także snuł razem z nimi plany, dawał pomysły z nadzieją, że Sherlock zgodzi się by poleciał z nimi do Nowego Jorku. I tu pojawiał się problem. Sherlock ignorował lub wyśmiewał każdy jego pomysł, denerwowało go to i często odczuwał dziwną chęć użycia swojej pięści wobec detektywa, ale uznał, że może do tego przywyknąć.

Madie otworzyła mu drzwi.
- Mycroft załatwi nam obywatelstwo bez tych wszystkich bzdurnych formalności! -  wykrzyknęła na przywitanie.
- Ciebie też miło widzieć Madie! – odparł sarkastycznie chłopak.
- Czepiasz się… właź bo przeciąg robisz. -  zaprosiła go do środka.
- Naprawdę nam to załatwi? – zapytał, wycierając buty o wycieraczkę. Przy okazji zauważył, że nie poprawiła go, zostawiając ciągle nadzieję, że on poleci z nimi.
- Noo… nie jest to pewne, ale wierzę w jego magiczne moce, więc teoretycznie już jesteśmy w Nowym Jorku. – odparła z pewnością w głosie.
- Skoro ty tak mówisz, na pewno musi tak być – podsumował ironicznie Olivier.
Madie tylko prychnęła i wywróciła oczami.

Tak naprawdę nie była pewna, czy Mycroft naprawdę im to załatwi. Znała swojego brata i wiedziała, że ten nie robi nic za darmo. Ale ufała także tej ‘’przekonującej wszystkich’’ stronie Sherlocka. Owszem wiedziała, że o obywatelstwo stara się bardzo długo, jednak mając po swojej stronie wysoko postawionego brata, miała nadzieję, że zejdzie to szybciej. Bardzo ucieszyła się na ten wyjazd. Kochała zagadki i adrenalinę z nimi związaną równie mocno co Sherlock. Na początku, mimo jej wielkiego sprzeciwu, Sherlock w ogóle się nie zgadzał by poleciała z nim. Jednak jakimś cudem, Johnowi wypadło coś niezwykle ważnego, – miał jechać, gdyż właśnie z nim Sherlockowi się najlepiej pracowało – więc ona wskoczyła na jego miejsce. Chcąc, nie chcą Sherlock musiał się zgodzić, by poleciała z nim. Na szczęście zrozumiał już, że sam wszystkiego nie da rady zrobić, co było Madie bardzo na rękę. Chciała również, aby poleciał z nimi Olivier, gdyż przyzwyczaiła się już do jego towarzystwa i dobrze z nim się dogadywała. Jednak gdy tylko zaproponowała to Sherlockowi, on skomentował to słowami: ,,Jednego idiotę więcej Nowy Jork przyjmie, jednak dwóch przekroczy normę’’. Przez kilka chwil było jej przykro, że go nie zabierze, ale w końcu jechała do Nowego Jorku! Do USA! Chociaż o Amerykanach miała nikłe pojęcie – głównie kojarzące się jej z baseballem, otyłymi dziećmi i fastfoodami, to miała nadzieję, że rzeczywistość okaże się nieco inna. 

Właśnie weszli po schodach do pokoju i zastali Sherlocka z telefonem w ręce.
- … czyli, że dokumenty będą gotowe dziś wieczorem, a rano wylatujemy? I widzisz Mycroft, jak łatwo było to zrobić, groźby są bardzo skuteczne. – Nie czekając na ripostę brata, rozłączył się. – Jak słyszałaś Madie, jutro lecimy, więc się pakuj. – zwrócił się do nich – Niestety nie udało mi się wcisnąć w naszą podróż twojego kochasia. Bardzo mi przykro z tego powodu. – oznajmił z udawanym żalem w głosie.
- Skruchę z twojego głosu słychać na milę. – podsumowała sarkastycznie Madie.
- Zawsze do usług. – ukłonił się teatralnie Sherlock.
- Dziękuję, będę korzystać – odparła, wywracając oczami. – Przecież nawet nie potrzeba mu biletu na samolot. – zaczęła – Spakujemy go do walizki, wyrzucając uprzednio twój szykowny płaszczyk i będzie jak znalazł!
- Jak dobrze, że w weekendy dorabiam jako rosyjska gimnastyczka, potrafiąca przesiedzieć sześć godzin w walizce. – wtrącił ironicznie chłopak.
- Przynajmniej się staram! – powiedziała z wyrzutem Madie.
- Ty się starasz, a ja mam pewne znajomości, z których usług mogę skorzystać.
- I na pewno twoje ‘’znajomości’’ to wysoko postawieni urzędnicy w państwie, czyż nie? – zapytał Sherlock.
- Nie zaprzeczam. – odparł.
- Twoje aktorstwo jest żałosne. – podsumował jego staranie Sherlock, ubierając szalik. – Ja zbieram się do wyjścia, muszę załatwić jeszcze kilka idiotycznych sprawy wymyślonych przez prawo. Tylko nie dotykajcie moich rzeczy, bo się jeszcze głupotą zarażę. – przykazał im i wyszedł.
- Chodź Madie! Poszedł sobie! Po dotykajmy jego rzeczy, zanim wróci! Zawsze chciałem to zrobić! – krzyknął Olivier, na tyle głośno by Sherlock go usłyszał.
Z dołu dobiegło ich tylko krótkie prychnięcie.

***
                Nadszedł poranek, a więc również czas wylotu rodzeństwa do USA. Łaska Mycrofta nie sięgała zbyt daleko, więc nie dostali od niego super odrzutowca, którego na pewno posiadał. Także musieli skorzystać z normalnych linii lotniczych, które oferował im ich kraj. Niezbyt im to przeszkadzało – zawsze mogli pograć w ‘’Kto jest lepszym detektywem’’- zabawa polegała na tym, że wybierali jednego człowieka i dedukowali z niego wszystko. Kto odkrył więcej, wygrywał. Madie z braku doświadczenia zwykle przegrywała, przez co bardzo się awanturowała. Bardzo nie lubiła przegrywać. Jednak życie z Sherlockiem zmuszało ją do ciągłej rywalizacji na każdej platformie – przez co także porażki były częścią jej życia. Mimo to ciągle nie umiała się z żadna pogodzić. Czasami pokazywała to na zewnątrz, czasami zachowywała kamienną twarz i przeżywała to w środku. Czasami się to przydawało, czasami nie. Wiedziała, że Sherlock to wie oraz, oraz że bardzo umiejętnie to wykorzystuje. Wiedział co zrobić by doprowadzić ją do szewskiej pasji, wiedział jak spowodować jej smutek. W końcu czego innego by się spodziewać po najlepszy detektywie świata?! Dlatego tak bardzo chciała, by Olivier leciał z nimi. Nad nim miała przewagę, umiała ukrywać przed nim uczucia i dlatego czuła się w jego towarzystwie bardzo pewnie. Czasami chciała być taka jak Sherlock – oschła, bezuczuciowa, potrafiąca oszukać wszystkich, ale tez wykryć oszustwo wszystkich. Jednak czasami przerażało ją ta, że on nie zachowuje się jak człowiek. I wtedy nie chciała być jak on. Wiedziała, że się zmienił pod jej i Johna wpływem, jednak i tak zachowywał się jak największy cham świata. Nie zawsze rozumiała jego filozofię, jednak wiedziała, że on zawsze chce dobrze. Choćby w cholernie pokręcony sposób, to chce dobrze. Dlatego – choć trudno jej było się do tego przyznać – kochała go. Owszem, kłócili się praktycznie zawsze, jednak bycie rodzeństwem zobowiązuje. Gdy dowiedziała się, że Sherlock leży w szpitalu w śpiączce, była naprawdę zrozpaczona. Potrzebowała go. W sumie to on pokazał jej świat, który był tym, w którym chciała żyć. Bez niego nie byłoby tak samo. Poczuła nieopisaną ulgę, kiedy Sherlock się obudził. Wszyscy byli bardzo zdziwieni. Nie podawali mu żadnych leków, ani nie stosowali żadnych terapii, a on po prostu się obudził. Mimo, że Madie cieszyła się, że Sherlock już nie jest warzywkiem, to czuła się zawiedziona, bo nie wiedziała dlaczego nagle się obudził. Miała nadzieję, ze w USA znajdzie odpowiedź.  

Punktualnie stawili się na odprawę i przeszli przez nią bez większych problemów. Po małej kłótni Sherlocka z pracownikami lotniska na temat ‘’Dlaczego nie mogę ze sobą zabrać do samolotu całego bagażu’’, wsiedli do samolotu i czekali na start. Oboje byli już przyzwyczajeni do lotów, jednak i tak zgadzali się w kwestii tego, że wolą taksówki – czyli typowy londyński sposób transportu. Sherlock lubiący mieć nad wszystkim kontrolę, niezbyt pewnie czuł się w samolocie – który leciał na ziemią, czyli bardzo stałym punktem – jednak nie miał zamiaru pokazywać tego Madie. Wyobrażał sobie te niekończące się docinki z jej strony, które byłyby niesamowicie uciążliwe. Ona także wiedziała, gdzie uderzyć, by trafić w czuły punkt. W końcu chyba na tym polegało bycie rodzeństwem. Chociaż nie spędzili wspólnie dzieciństwa – Sherlock miał piętnaście lat, gdy urodziła się Madie, a niedługo potem rodzice wysłali go do szkoły- znali się lepiej, niż niejedno rodzeństwo. Zawdzięczali to oczywiście ich detektywistycznemu usposobieniu.                                                                                                                                                                
Oczekiwanie na start przebiegło szybko. Już zdążyli zagrać pierwszą rundkę ‘’Kto jest lepszym detektywem’’. Jako ofiarę wybrali sobie starszą panią, siedzącą za nimi. Madie wywnioskowała, że leci ona do męża, któremu na pewno coś się stało, gdyż bardzo nerwowo obraca ślubną obrączkę. Sherlock za to podważył tą teorię, widząc, że sięga ona ciągle do medalika na szyi, w którym jest zdjęcie chłopczyka – zapewne jej syna.
- …obrączka jest bardzo wytarta, więc robi ona to z przyzwyczajenia, z pewnością jest to nawyk wynikający z innego wydarzenia. Zaryzykuję mówiąc, że była to śmierć męża. Syn najpewniej wyjechał do USA, w bardzo młodym wieku – dlatego nie ma jego aktualnego zdjęcia. Jedzie po to by się z nim spotkać. Patrząc na to, jak bardzo pilnuje swojej torebki, najpewniej wiezie mu pieniądze, o które poprosił, bo zaczęło mu ich brakować. – zakończył z uśmiechem wyższości swój wywód Sherlock. 
- Dobra, wygrałeś – powiedziała Madie z rezygnacją – ale pamiętaj, to i tak nie oznacza, że jesteś lepszy ode mnie.
- Zważając na to, że zawsze wygrywam, raczej oznacza to że jestem lepszy – oznajmił z przekonaniem.
- Nie wpadłeś na to, że daję ci fory? – zapytała z błyskiem w oku.
- Masz wtedy inną minę – odrzekł fachowo Sherlock.
- Masz pogrupowane moje miny? – zapytała unosząc brwi.
- Ludzka twarz to kopalnia wiedzy. Najciekawszą masz minę kiedy patrzysz na Olafa…  jak te panienki na tych francuskich filmach. -  oznajmił jej.
- Mówisz o tym horrorze, kiedy panienka zabija chłopaka, patrząc na niego uprzednio morderczym wzrokiem? – zasugerowała mu. – Z tego co pamiętam nie był on francuski, ale amerykański, choć mogę się mylić.
- Raczej mówiłem o tym, który kończy się pocałunkiem na wieży Eiffla, ale horror z pewnością byłby ciekawszy. Oraz miałbym kolejną zagadkę do rozwiązania – odparł rozsiadając się – na ile było to możliwe – na siedzeniu w samolocie.
Madie nawet nie podjęła się trudu skomentowania jego wypowiedzi. Wiedziała co brat miał na myśli, jednak nie chciała tego dopuszczać do wiadomości, ani tym bardziej nad tym rozmyślać. Sama rozsiadła się wygodnie w fotelu, wyciągnęła książkę i nastawiła się na tryb ignorowania wszystkiego wokół. Czekała ją w końcu długa podróż i nie chciała się rozpraszać jakimiś osobnikami siedzącymi wokół. 


***
- Już od pół godziny powinniśmy tam być – oznajmił ze złością Sherlock, sprawdzając godzinę.
- A co? Plan wycieczki się nie zgadza? – zapytała sarkastycznie Madie, nie robiąc sobie z tego nic. Czasami podróż trwa krócej, czasami dłużej. Trzeba poczekać.
- Właśnie mieliśmy zwiedzać Empire State Building i nie chciałem tego stracić! – odparł z udawaną żałością i sarkazmem w głosie – Po prostu mój plan odkrycia co knuje Moriarty, jest bardzo precyzyjnie określony i nie ma w nim miejsca na spóźnienia – wyjaśnił jej.
- Powiedz mi, kiedy ty go wymyśliłeś, bo nie przypominam sobie? –zapytała, gdyż wiedziała, że ich planem była improwizacja.
- Nie moja wina,  że nie umiesz czytać w moich myślach. – odrzekł Sherlock z wyrzutem.
- A ty to niby umiesz? – Madie zapytała z ironią.
Sherlock już miał odpowiedzieć, kiedy przerwał mu głos pilota dochodzący z głośników:
- Nad Stanami Zjednoczonymi przechodzą ogromne burze, dlatego mamy trudności z lądowaniem. Przepraszamy za komplikacje i prosimy o cierpliwość. – oznajmił pilot czym jeszcze bardziej zdenerwował Sherlocka.
- Przysięgam, że zatłukę matkę naturę, gdy już ją spotkam – wymamrotał.

I tak czekali na zmianę warunków pogodowych, które zmieniać się nie chciały. Doprowadzało to do nerwowych nastrojów na pokładzie. Sherlock wypuszczał wiązanki przekleństw, na których dźwięk starsze panie dostałyby palpitacji serca. Madie doszła do wniosku, że Sherlock po prostu nie lubi latać. Zanotowała to w głowie i planowała wykorzystać w przyszłości.  Z głośników znowu rozległ się głos pilota.

- Z powodu niskiego poziomu paliwa oraz złych warunków pogodowych, musimy przeprowadzić lądowanie zapobiegawcze. Prosimy o zapięcie pasów, wyciągnięcie z kieszeni wszystkich ostrych i metalowych przedmiotów oraz ściągnięcie butów. Przepraszamy za wszystkie komplikacje. – i tu irytujący głos zakończył swoją wypowiedź, pozostawiając wszystkich w szoku. Z pozoru przyjemny lot, zamienił się w bardzo skomplikowaną i niebezpieczną przygodę. Co po niektórzy żegnali się z rodziną, modlili się, lub rozpaczali. Za to Sherlock rozsiadł się wygodnie i powiedział z uśmiechem:
- Wreszcie coś się dzieje! Bardzo ciekawe doświadczenie z tego wyjdzie.

Piloci postanowili wylądować na jakimś wielkim polu. Zrobili wszystko by dość bezpiecznie wylądować. Owszem bardzo trzęsło, przez co nawet Madie w odruchu strachu chwyciła za rękę brata, ale udało się wylądować w kawałku. Większość ludzi dziękowała Bogu lub po prostu płakała. Sherlock popatrzył na nich jak na idiotów. On był bardzo zadowolony. W końcu wylądowali. Choć bardzo daleko od Nowego Jorku, ale na pewno bliżej niż z Londynu.                           
 Nastąpiło wielkie zamieszanie. Wszyscy chcieli wydostać się z samolotu, który przysporzył im tyle problemów. Szybko zostało to opanowane przez załogę i wszyscy bezpiecznie wyszli z samolotu. Znajdowali się… no cóż, w szczerym polu. Dosłownie. Cywilizacji ani widu ani słychu. Piloci zalecali żeby zaczekać na pomoc. Jednak kilku gorliwych pasażerów – w tym rodzeństwo Holmesów – po zebraniu swojego małego dobytku, który wzięli na pokład samolotu, wyruszyło w poszukiwaniu jakiejś wioski lub - w najlepszym wypadku - miasta.              
                                                                                                                              
  Błądzili dosyć długo, tracąc nadzieję, że znajdą cokolwiek. Jednak wtedy stało się to:
- FUUUUUJ! -  rozległ się krzyk Madie – Moje buty! Moje ukochane buty! – krzyczała w rozpaczy. Idący za nią Sherlock roześmiał się głośno.
- Nie martw się, ładniejsze i tak nie będą, – zażartował z niej – a ta… brzydko pachnąca substancja dodaje im uroku – mrugnął do niej.
- Zaraz. Wylądujesz. W. Tym. Twarzą. Jeśli. Się. Nie. Zamkniesz. – wycedziła przez zęby Madie, starając się pozbyć łajna z butów. 
- Krowie odchody wyglądałyby nieapetycznie na mojej twarzy. – podsumował rzeczowo. – Ale jest plus tej sytuacji. Odchody są świeże, więc niedaleko stąd jest pewnie jakaś wioska, w której ta kochana krówka się znajduje. Będziesz mogła jej osobiście podziękować, za wskazanie nam drogi. – dodał z uśmiechem.                                                                           
Madie wymamrotała pod nosem coś, co na pewno nie było podziękowaniem dla krowy. Tak więc szli tropem złożonym z krowich placków. Po przejściu jeszcze kilku kilometrów, dotarli do wioski, o której świat najpewniej dawno zapomniał. Chaty z drewna, deszczówki, zero samochodów, ludzie ubrani w stroje, które z pewnością nie były nowe. Przez chwilę cała grupa stała jak wryta, lecz Sherlock szybko się zreflektował i podszedł do pierwszej lepsze osoby i powiedział:
- Witam pana. Nasz samolot wylądował na którymś z pól i…
- To wyście tyn huk wielkie zrobili?* Wszystki nom krowy żeście przelękli! Łuciekały aż się dymiło! Janko rad nie bydzie, oj nie bydzie…  - kręcił głową mieszkaniec  wioski.                                                                                                  
Sherlock patrzył na niego jak na obcego z innej planety. Ze wszystkich języków, które znał lub chociaż kojarzył, nigdy nie słyszał takiego, którym posługiwał się ten człowiek.
- Jakiś problem braciszku? – podeszła do nich Madie.
- A cóż to za pikno dziewuszka? – zapytał człowiek, z którym rozmawiali.
- No świetnie, nie dość że gada w innym języku, to jeszcze ślepy! – Sherlock wzniósł oczy ku niebu.
- Zależy dla kogo! – zaprotestowała Madie.  
-  Widzym, że wyście som paploki! My tu takich nie lubimy! Robota nom wrze, a wy godocie! Jak chcycie jakijś pomocy, to do Janka idźcie! Łon wom pómorze!  A tera sio z zegona, bo szkód narobicie! – wygonił ich farmer.
- A gdzie tego Janko znajdziemy? – dopytywała się Madie.
- A łon? Czy jo wie? Pewnie kajś się szwyndo, zlony w trupa… albo niy, je tam! E! Janko! Na gościne przyszli! Pómocy chcom! – krzyknął wieśniak, wołając wysokiego faceta. – A tak zanim Janko tu zyndzie, to się wom przedstawim. Wołają na mnie Richard. A mój synek, zwi się Tom. Gupi on je jak nikt w wiosce, ale jakby dziewuszka widziała jak krowy doi! – zaczął zachwalać syna Richard.
- Wierzę panu, wierzę na słowo – powiedziała Madie zapobiegawczo – Z chęcią bym go poznała, ale Janko już przyszedł, więc… 
-Richard, nie zawracaj państwu głowy! Do roboty, a nie! – pogonił go Janko, za co Madie uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.  Z miejsca go polubiła. Miał miły głęboki głos, przyjazne ale jednocześnie ostre rysy twarzy, brązowe włosy, a pod szarym podkoszulkiem wyraźnie rysowały się mięśnie.
Z pewnością nie pasował do tego miejsca. Bardziej kojarzył się dziewczynie z plażą i wakacyjnym klimatem, niż z wsią na krańcu świata – Jak widać, zostaliście już miło przywitani, przez jednego z naszych farmerów. Mam nadzieje, że nie zrobił na was zbyt złego wrażenia?
- Połowy jego wypowiedzi nie zrozumieliśmy, więc … - zaczęła Madie lecz przerwał jej Sherlock.
- Do rzeczy. Widzi pan, bardzo nam się śpieszy i nie chcę mi się marnować czasu na wycieczkę krajoznawczą. – powiedział ostro – Czy istnieje jakaś możliwość przedostania się stąd do Nowego Jorku? Jak widzę nie ma tutaj samochodów, więc gdybyśmy mogli…
-… użyczyć sobie jakiegoś wozu, bo samochodów tu nie mamy. – dokończył za niego Janko – Ja nie mam nic przeciwko, ale Stig – jedyny posiadacz wozu tutaj,  może nie być taki chętny do pomocy jak ja. Szczerze to jest lekko świrnięty moim zdaniem, ale ma decydujący głos w wiosce.
- Na pewno nie oprze się mojemu urokowi osobistemu – odparł Sherlock z pewnością siebie.
- Skoro tak sądzisz… - wzruszył ramionami Janko – Ja chętnie zaprowadzę, chodźcie – powiedział wskazując na drogę. Szli w milczeniu mijając domu w wiosce i co rusz napotykając zdziwione spojrzenia jej mieszkańców.
- Dlaczego ty mówisz tak normalnie, a reszta tak niezrozumiale? – zapytała Madie, by przerwać milczenie, a to było pierwsze pytanie jakie jej przyszło na myśl. Mężczyzna najpierw się roześmiał, a potem odpowiedział:
- Jako młody chłopak wyjechałem stąd do miasta, by się uczyć i tak nauczyłem się mówić poprawnie, jednak potem wróciłem w odwiedziny… i zostałem do dziś. Nawet nie żałuję, żyje się tu nudno, ale wygodnie i bezpiecznie. –podsumował.
- Bezpiecznie w otoczeniu dzikich zwierząt, szurniętych ludzi i bez opieki medycznej. Bardzo bezpiecznie – powiedziała sarkastycznie Madie. Janko tylko wzruszył ramionami, nie podejmując dalszej dyskusji. Odprowadził ich pod mały domek, pod którym stał wóz, który – jak mieli nadzieję – będzie ich przyszłą podwózką. Holmesowie przez kilka chwil z rozdziawionymi ustami patrzyli na dany wóz. Myśleli oni o czymś bardziej majestatycznym niż stare, na wpół spróchniałe coś, które ciągną konie. Richard zostawił ich pod domkiem i na odchodne rzucił:
- A i nie nazywam się Janko, tylko Jake. Janko łatwiej się wymawia mieszkańcom wioski – wyjaśnił – Powodzenia ze Stigiem! – krzyknął.

Niczym nie zniechęcone rodzeństwo weszło na ganek domku i zapukało do drzwi. Ze środka domu rozległy się słowa, które z pewnością nie były zaproszeniem do środka. Sherlock oczekując dosyć ostrej wymiany zdań w środku, rozkazał Madie zostać na zewnątrz i rozejrzeć się, a sam wszedł do środka bez zaproszenia. Przywitało go obskurne wnętrze dwupokojowego domku, w którym widocznie dawno nie sprzątano. Domownik był najpewniej miłośnikiem tytoniu Burley, gdyż pachniało nim w całym mieszkaniu. Niezrażony Sherlock wszedł zdecydowanym krokiem do drugiego pokoju, gdzie – jak się spodziewał – znajdował się Stig. Mężczyzna siedział na niskim stołku i palił wyżej wspomniany tytoń. Miał siwe włosy, niebieskie oczy, surowy wygląd twarzy, która była naznaczona zmarszczkami, na rękach widać było blizny, którego musiały być pamiątką po młodzieńczej pracy.
- Co  się dziwosz? Starego dziada nie widziołeś? – zapytał gburowato.
- Z pewnością nie takiego jak pan – odrzekł ostro Sherlock.
- Oho, znalozł sie mądrala. Czegoś przyszeł? Pinindzy ani tytoniu nie dom! – zarzekał się stary.
- Dokładniej to chciałem pożyczyć pański wóz. – odparł pewnie Sherlock.
- W polu by porobił, a nie kaś się wybiroł! Tyle nom trza ludzi do pómocy! – narzekał Stig.
- To pan może sobie pomagać, a my weźmiemy wóz. Dobre rozwiązanie według mnie – podsunął mu Sherlock.
- Jo żech się doś narobił, jak żech był bajtle! Tera niech inne robio! – bronił się stary – A po cóż wom tyn wóz, panoczku? – zapytał podejrzliwe.
- Wylądowaliśmy tu samolotem, a mnie i siostrze bardzo się śpieszy do Nowego Jorku.– wyjaśnił  bezpośrednio Sherlock. Wiedział, że jeśli zależy mu na czasie nie warto mu się wdawać w długie rozmowy. Tym bardziej z takimi ludźmi jak Stig.
- Podejdźcie bliżyj panie! To wyście som tym, co zagadki rozwiązujo? Detektiwa!? – wyjaśnił widząc zdziwiony wzrok Holmesa. – Co sie dziwocie? Myślicie, że my tukej nic nie wiymy? Dyć głośno ło panu wszyndzi! Nawet tukej! Jo wom tego woza dom, ale jako, że wyście detektiwa som to skorzystom. Przysiądźcie! – zaprosił go rozentuzjowany Stig. Sherlock chcąc jak najszybciej wyruszyć, spełnił polecenie – Bo panie to jie tak… krówki nom znikajo a pote wracajo! Wieczore som, rano nima, a pote z wieczora zaś som! Jakby magie widzioł, ale wiedźmy u nos nima – wyjaśniał szybko staruszek – No i szkoda mi tych krówek, w kóncu som żech je chowoł. Jeśli chcysz woza, to zobocz co się z nimi robi. To jak bydzie? Zoboczysz? – zapytał staruszek z nadzieją.
- Tak, zbadam tą sprawę – odrzekł, poprawnie już Sherlock. Szczerze, to nie miał ochoty zajmować się tą sprawą, wolał się skupić na Moriartim. – Gdzie zamykacie krowy na noc? – zapytał, chcąc zbadać tamto miejsce.
- A popytajcie ludzi. Tylko wiecie co? Nie godejcie z tym Jankim. Myśl, że ón taki światowy, jak szkołe skończył, ale jo wim swoji i wim że ón nima dobry synek, choć inaczyj godajom! – przykazał mu Sitg na odchodne.
- Skoro tak uważasz… - rzucił Sherlock i odszedł trzaskając drzwiami. Podzielał zdanie Jake na temat Stiga – był mocno pokręcony, jednak iż jako jedyny mógł im pomóc, musiał rozwiązać tą sprawę.

Zastał Madie przy ganku jakiegoś domu, który – jak się domyślał – należał do Jake. Przedstawił jej szybko sytuację, po czym zdecydowali pójść do miejsca gdzie wieś trzymała krowy, pytając uprzednio miejscowego gdzie się ono znajdowało. Leżało w oddaleniu od wioski, przez co nie było go widać. Był to jedyny budynek w wiosce zbudowany z cegły. Jak widać cała wioska trzymała krowy w tym właśnie miejscu, tak jakby były wspólne.                                                                                                                                      
Weszli do środka i zbadali wnętrze, w którym akurat krów nie było. Pasły się wraz z innymi zwierzętami z wioski na pastwisku. Rodzeństwo rozdzieliło się szukając  jakiś podejrzanych rzeczy. Niestety nie znaleźli nic co wskazywałoby na to, że krowy ktoś porywa bądź same uciekają.
- Do obory przychodzą całe i zdrowe… ktoś musi je zabierać z pastwiska. Chodź, sprawdźmy to i wydostańmy się z tej wioski – oznajmi Sherlock, podnosząc się z klęczek i wchodząc na dwór.
- A nie możemy po prostu wziąć tego wozu? Stig by się nie zorientował, z tego co udało mi się zrozumieć, rzadko wychodzi z domu – podsunęła pomysł Madie.
- Nie wiemy nawet gdzie jesteśmy i nie wiemy jak stąd dojechać do naszego celu. Wątpię czy ktoś – jeśli ukradniemy wóz – nas stąd zawiezie do Nowego Jorku. Także muszę zbadać tą wiejską sprawę czy tego chcę czy nie – odparł ze znużeniem Sherlock.
Poszli na pastwisko, gdzie znaleźli około trzydziestu krów – czyli bardzo dużo jak na małą wioskę, jednak Sherlock nie uważał by miało to coś wspólnego ze sprawą. Może jedynie ułatwiało sprawcy, ukrycie krowy. Sherlock nakazał siostrze porozmawiać z chłopcem, który pilnował bydła, a sam poszedł obejrzeć krowy. Po raz kolejny doszedł do wniosku, że znacznie łatwiej pracuje się z martwymi obiektami. Krowy co rusz gdzieś przechodziły, a Sherlock tyle razy wszedł do ich odchodów, że zastanawiał się czy kiedykolwiek pozbędzie się brudu z butów, a tym bardziej zapachu. Jednak oglądając ‘’obiekty sprawy’’, zauważył, że niektóre z nich mają dziwne ‘’uprzęże’’ z kieszonkami. Bardzo go to zaintrygowało. Podszedł do chłopca, z którym rozmawiała Madie i zapytał:
- Czyje jest to bydło?
- Noo… nasze som. Nima właściciela, ino krowy som od wioski – odparł tak, jakby była to najoczywistsza rzecz świata.
- Dobre rozwiązanie… - podsumował Sherlock. – A dlaczego niektóre mają te… uprzęże na szyi? – zapytał.
- Ano… Janko godoł, że tak w miastach czasym robio, wiync my spróbowali. Jo nie wia po co – oznajmił im drapiąc się po głowie.
- A czy Janko często tu przychodzi? Doglądać bydła czy coś w tym rodzaju?  - dopytywał się detektyw, patrząc znacząco na Madie.
- No ja… czasym mnie tu zmienio, żeby se mógł pojeść. Wtedy do krów łazi, głoszcze jak własne bajtle!
- A liczysz potem te krowy? – zapytała domyślając się wszystkiego Madie.
- Yyy… jo liczyć nie umim – powiedział zawstydzony chłopak.
- Nie ważne już – przerwał mu Sherlock. – Wiesz może kiedy przyjdzie tu Jake… to znaczy Janko?
- Głodny żem je, to pewnie zaroz – oznajmił im z uśmiechem.
Sherlock i Madie jednomyślnie poszli się ukryć, by obserwować z ukrycia Jacka, który wydawał się głównym podejrzanym. Sherlock niemal już był pewny jego winy, jednak chciał poznać jego motywy i sposób pracy. Madie trudno było jednak uwierzyć, że Jake – jedyny, który wydawał się normalny w tej wiosce – może mieć coś wspólnego ze znikaniem bydła. Czekali chwilę, po czym pojawił się Jack. Odprawił chłopca i podszedł do krów. Zauważyli, że chwilę przedtem wyciągnął coś z kieszeni. Podszedł do jednej krowy i zaczął majstrować przy kieszonkach uprzęży. Madie już chciała wyjść z ukrycia, ale powstrzymał ją Sherlock, który chciał poznać jak najwięcej szczegółów, zanim rozwiąże sprawę. Jack wziął łańcuch jednej z krów i począł ją prowadzić przez pastwisko w stronę gąszczu krzaków. Sherlock począł się za nim skradać i dotarł do niewielkiej polanki, gdzie zobaczył, że Jack przywiązuje krowę do drzewa. Jak gdyby nigdy nic detektyw oparł się o drzewa i powiedział:
- Ładnie to tak własną wioskę okradać?
Jack, nawet jeśli był zaskoczony obecnością Sherlock, nie dał po sobie tego poznać.
- Krowy im zwrócę – wyjaśnił mu.
- A to co przemycasz dzięki krowom już nie? – oskarżył go. Te słowa akurat zaskoczyły Jacka. – Ci głupcy z wioski pewnie nic nie zauważyli, ale to dosyć logiczne. Po wyjeździe z wioski, z której każdy o zdrowych zmysłach by wyjechał, nagle wróciłeś. Coś nie wierzę w tą tęsknotę za domem. Najpewniej coś ukradłeś, a teraz się tego pozbywasz, starając się przy tym zarobić. Dość dobry pomysł. Ukradłeś dosyć dobry towar, co nie? Założę się, że gdybym wszedł do twojego domu znalazł bym w nim pełno kokainy czy innego narkotyku. Chcesz się go pozbyć, ale szkoda go wyrzucić. Znalazłeś sobie klientów – nawet tutaj. Pomysł z krowami świetny – który z niedouczonych wieśniaków umie liczyć? Wyprowadzasz je w czasie gdy się pasą, przychodzisz z nimi tutaj, odchodzisz, a następnego dnia znajdujesz w tej zmyślnej kieszonce zapłatę. Gdybym nie wolał mojego życia, wybrałbym te jakie wiedziesz ty. Gdy pozbędziesz się towaru i zarobisz pieniądze, znowu wyjedziesz. Jednak jesteś za głupi na takie przedsięwzięcie. Ktoś prędzej czy później by się tobą zainteresował. A i jeśli myślisz, że cię nie wydam, jesteś w błędzie. Bardzo zależy mi na wozie – jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Wysłałem siostrę po ludzi z wioski. Twój niesamowity plan legnie w gruzach. Jakoś nie jest mi ciebie szkoda – podsumował swój wywód Sherlock z zadowoleniem obserwując wyraz twarzy Jacka – od pewności siebie do głębokiego szoku, po tym jak Sherlock powtórzył plan, który wydawał się taki idealny.
- Jak pan to…? – zapytał nawet się nie broniąc.
- Sztuka dedukcji – wyjaśnił mu krótko Sherlock, po czym nadeszła Madie ze Stigiem i paroma ludźmi z wioski. Sherlock szybko przedstawił im działania Jacka, po czym ludzie z wioski zabrali Jacka z zamiarem… no cóż, lepiej nie przedstawiać ich metod. Stig zwrócił się do rodzeństwa Holmesów:
- Brawo panie detektiwa, brawo. Czuł żech, że tyn Janko jakiś nie tego je. Ale kto uwierzy mi? Staremu dziwakowi? Biercie se tego woza, syn od Richarda wos zawiecie, ón roz był w tych strónach, co wy chcycie jechać.
I tak Sherlock i Madie, zabierając również pasażerów, który poszli z nimi do wioski, wsiedli do wozu i wyruszyli… do Nowego Jorku. Wozem.
- Wiesz, nawet chyba bardziej podobało mi się to, niż podróż samolotem – uśmiechnęła się Madie do Sherlocka.

* Gwarę tamtego kraju (Kanady) zastąpiłam najbliższą mi gwarą – czyli śląską.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Na początku wielkie przepraszam za to, że tak długo musieliście czekać! Brak weny, lenistwo, problemy techniczne (rozdział musiałam pisać dwa razy, padł dysk) przeszkodziły w szybkim napisaniu rozdziału. No, ale mam nadzieję, że czekanie się opłaciło i jesteście zadowoleni z treści rozdziału. Następny postaram się napisać szybciej. Prosimy o opinię i pokazanie bloga znajomym (jak zawsze zresztą :D) Dzięki za czytanie// KopenhAga